Witam. Mam na imię Władek i jestem 30 letnim właścicielem dobrze prosperującej firmy budowlanej w Londynie. Niedawno kupiłem dom i chcąc go wyremontować postanowiłem użyć produktów z Polski, jako, że jestem Polakiem i mam doświadczenie z rodzimymi produktami – decyzja nie była trudna. Kupiłem więc bilet na przeprawę kanału La Manche Eurotunelem, wsiadłem do mojego ukochanego vana i wyruszałem ku ojczyźnie.

Ostatnie godziny do wyjazdu polegały głównie na opracowywaniu perfekcyjnego planu możliwie jak najszybszej podróży w dwie strony przywożąc przy tym jak najwięcej potrzebnych rzeczy. W końcu, gdy przyszedł czas z uśmiechem na ustach pożegnałem się z żoną, małe, szczęśliwie biegające córeczki ucałowałem, kiedy tylko udało mi się połapać je jedna po drugiej i wyruszyłem w drogę.

Droga przebiegała pomyślnie i naładowany optymizmem i dobrą energią pędziłem przed siebie rozmyślając o sensie istnienia. Czas błogiej euforii nie trwał jednak zbyt długo, bo tuż dojechaniu do punktu odprawy samochodów przy Eurotunelu ni stąd, ni z owąd okazało się, że mój van nie może zostać przetransportowany pociągiem, ponieważ został on na mój pomysł specjalnie podniesiony, przez co nie mieścił się w granicach dozwolonych wymiarów.

Pierwsza porażka nie jest porażką – pomyślałem i nadal pozytywnie nastawiony wyruszyłem w stronę Dover, aby w tym wypadku przeprawić się promem. Na miejscu jak przypuszczałem nie było żadnych problemów z wielkością mojego auta przy przeprawie promem. Nie mogło wszystko jednak potoczyć się w stu procentach po mojej myśli. Nie miałem przecież zarezerwowanego wcześniej biletu na prom, tak więc, oczekiwanie na pierwsze wolne miejsce nieco się dłużyło. Próbując zabić czas przechadzałem się pomiędzy samochodami ciężarowymi oczekującymi w długich kolejkach i rozmawiałem z kierowcami na przeróżne tematy. Tym sposobem poznałem kilku bardzo ciekawych ludzi, a z jednym nawet umówiłem się w najbliższy weekend na wspólne grillowanie przy piwku na mojej działce pod Londynem. Muszę przyznać, że faceci prowadzący TIR’y to całkiem porządni goście i nie jak by się powszechnie mogło wydawać  faceci zajeżdżający wiecznie drogę. Oczywiście od reguły każdej znajdzie się odstająca czarna owca, ale jak się przekonałem nie można każdego oceniać na starcie na podstawie stereotypów.

Pogoda w Dover była przepiękna i gdybym tylko miał przy sobie wędkę zapewne odstawiłbym na kilka godzin swoją podróż, żeby w ciszy i spokoju oddać się zarzucaniu haczyka. Fale niesamowicie obijały się o brzeg, a za plecami widok jak z filmu o Robin Hoodzie. To wszystko mimo dotychczasowych niepowodzeń nie zniechęcało mnie do działania.

W końcu po kilku godzinach oczekiwania wjechałem na pokład DFDS, zaciągnąłem ręczny i wyszedłem na pokład widokowy gdzie z wejścia zostałem zaproszony na kawę lub herbatę – oczywiście nie najtańszą. Swoją drogą nie rozumiem istnienia takich sytuacji na świecie, ponieważ kiedy ktoś Cię na coś zaprasza to zakładasz, że on stawia. Takie podejście wydaje się być naturalnym. Zapraszam kolegę na piwo do baru po pracy, więc ja stawiam kolejkę czy dwie i odwrotnie, kiedy on mnie zaprosi to on płaci. Pan, który stał przed drzwiami promowej kawiarenki nie wyglądał na człowieka z tak grubym portfelem, żeby zapłacić za wszystkich, których zaprosił. Dałem sobie spokój – podziwiałem wodę przy jednej z burt promu. Widok niczym z Titanic’a.

Kiedy przybiliśmy do portu we Francji wsiadłem do auta, zjechałem z promu i „podryfowałem” dalej tym razem siwą asfaltową taflą francuskich dróg. Jechało się bardzo przyjemnie i szybko tak, więc miałem nadzieję, że uda mi się, choć trochę nadrobić stracony czas. Nie zdążyłem jednak wyjechać nawet z Francji, kiedy zostałem zatrzymany przez tamtejszych mundurowych. Kto przy zdrowych zmysłach planując podróż przez kilka państw samochodem przeczyta i o Anielko jeszcze przyswoi wszystkie kodeksy drogowe przebywanych granic? Jakże niesprawiedliwie potraktowany musiałem się poczuć, kiedy wręczono mi mandat opiewający na kilka setek euro za brak alkomatu! Nigdy nie wsiadam za kółko po alkoholu, nawet na następny dzień po większym spożyciu mi się nie zdarzyło, a otrzymałem mandat za nieposiadanie alkomatu.

Przejazd przez Belgię i Holandię nie był już taki przyjemny jak do tej pory, bo nie mogłem pogodzić się z faktem, że nie okazano mi nawet odrobiny zrozumienia. Pomyślałem jednak, że w Niemczech zdążę się uspokoić. Proste i długie autostrady bez limitu prędkości. Tak też było… przez 150 km. Kolejny patrol policji – kolejny mandat. Jak stwierdzili funkcjonariusze nie zachowałem odpowiedniego odstępu od poprzedzającego pojazdu.

Być może jeszcze przełknąłby to wszystko gdyby nie fakt, że zabrałem ze sobą określoną sumę pieniędzy w gotówce, a za mandaty otrzymywane za granicą trzeba płacić od ręki. Byłem, więc pewien, że będę musiał zrobić przelew z angielskiego konta na – uff dobrze, że jeszcze nie zamknąłem – polskie konto, żeby wystarczyło mi pieniędzy na moje zakupy.

Modliłem się, żeby dalsza droga do Polski nie przebiegała jak do tej pory i szczerze mówiąc nie wiem czy moje modlitwy zostały wysłuchane wybiórczo, czy po prostu zawiniła własna głupota, ale kiedy całe szczęście bez kolejnych problemów dojechałem na miejsce i zrobiłem przelew do na polskie konto bankowe zauważyłem, że moja polska karta debetowa straciła ważność. Nie wchodziła już w takim razie w grę możliwość płatności kartą w sklepie.

Kolejne godziny to udręczanie się z urzędnikami bankowymi w celu wypłaty gotówki w „kasie”. Nie bez powodu słowo kasa zostało osadzone w cudzysłowie, bo jak się okazało mój polski bank czegoś takiego nie posiada. Po prostu nie mają możliwości wypłaty gotówki w żadnej z placówek. Wydanie karty trwa do 14 dni roboczych. Po prostu bajeczna podróż do ojczystego kraju – pomyślałem. Tu się urodziłem, wychowałem, nauczyłem wszystkiego, co potrafię i przez właściwie połowę życia pracowałem. Kraj białego orła potraktował mnie jednak jak zupełnie obcego i niechcianego.

Zupełny szczęśliwy przypadek, że pewna starsza kobieta stojąc za mną w kolejce zaoferowała wypłatę pieniędzy za pomocą jej karty debetowej. Przelew wewnętrzny w banku trwa kilka chwil i mogłem go zlecić przy okienku. Serce mi mocniej zabiło – jak dobrze, że zostali tu jeszcze ludzie dobrego serca.

Już po chwili wychodząc z banku z portfelem pełnym pieniędzy, zapłaciłem mandat za nieprzepisowe parkowanie, (który już mnie nawet nie zdziwił) i pojechałem do sklepu budowlanego. Mimo zmęczenie i ogólnego zniesmaczenia wszystkim, co się wydarzyło w składzie budowlanym czułem się jak między swymi i tak mnie zakupy wciągnęły, że nie zmieściłem wszystkich zakupionych towarów na mój samochód. Musiałem wobec tego wysłać resztę firmą kurierską. Przesyłka miała dotrzeć za dwa dni, więc wszystko było w porządku.

Zadowolony z faktu, że udało mi się kupić wszystko, czego potrzebowałem i nawet trochę więcej w zadowalająco niskich cenach uznałem, że czas na drzemkę i powrót do Wielkiej Brytanii.

Przed wyjazdem zatankowałem auto (po raz siódmy z kolei) i wyruszyłem. Załadowane po brzegi auto sięgając już limitów wagowych nie było już tak szybkie i zwinne jak wcześniej. Nie wiem czy można to nazwać prędkością – była to raczej pielgrzymka do Anglii.

Powoli, ale do celu – myślałem mając nadzieję, że teraz już wszystko będzie jak trzeba. Jednak, kiedy dojeżdżałem do Dover – przynajmniej tak mi się wydawało, bo wyglądało to jak by ułożyli asfalt w jakiejś Afrykańskiej wiosce – tłumy uchodźców przeciskały się jak szarańcza pomiędzy oczekującymi w kolosalnie długiej kolejce samochodami.

Ci ludzie byli wszędzie – na dachach samochodów, uczepieni do drzwi TIR’ów, a nawet, co odważniejsi podwieszali się do podwozi większych aut. Na moich oczach jeden z kierowców ciężarówki, który nie spodziewając się niczego wyszedł rozprostować nogi i został gwałtownie zaatakowany przez grupę rebeliantów, kiedy odmówił im przemyt ich osób przez granicę.

Kilkanaście godzin przesuwania się jak taśma w starym zatartym magnetofonie dowlokłem się do bramki i oczekiwałem na kontrolę. Nikt nigdy tak porządnie nie sprawdził mojego samochodu – nawet najbardziej zaufany mechanik. Sprawdzali wszędzie poszukując, któregoś z tych awanturujących się z tyłu kolejki. Przez chwilę myślałem, że zaczną otwierać fabrycznie pozamykane wiadra z tynkami czy oby nie schowałem tam może jednego z ich dzieci. Jak by tego było mało, kontrolerzy poprosili mnie o wyjście z auta i przejście z nimi na bok – nie brzmiało to jak zaproszenie na kawę z ciastkiem. I faktycznie skończyło się na przeszukaniem od góry do dołu mojej osoby niczym przed chwilą mojego samochodu.

Pominę opowiadanie o przeprawie do Dover, ponieważ wyglądało to dość podobnie jak w stronę Francji z tą różnicą, że moje nastawienie kontrastowo było zmienione. Ostatni raz wpadłem na taki głupi pomysł – powtarzałem sobie w myślach.

Uff. Nareszcie. Doczekałem się. Została końcówka podróży, która już przynajmniej tutaj nie mogła skończyć się źle. Dojechałem do domu i wchodząc przez próg zastanawiałem się czy opowiadać o wszystkim żonie czy może jednak najzwyczajniej w świecie nakłamać, że spotkałem kilku kumpli z ogólniaka i po prostu nieco się podróż wydłużyła. Chciałem koniecznie uniknąć jej zadowolonej miny mówiącej „a nie mówiłam”. Koniec końców żona i tak wyciągnęła ze mnie prawdę – nie jestem specjalnie dobry w kłamstwach. Oberwało mi się jeszcze w domu za brak rozumu, wydanie mnóstwa pieniędzy, a nawet za to, że tak bardzo się przy tym namęczyłem. Spodziewać by się można współczucia, ale kobiety mają w sobie to coś, że nawet, kiedy w zmartwieniu w głębi duszy wiedzą, że szkoda człowieka to i tak sprawę postawią tak, że czujesz się winny wszystkiemu.

Przyszedł weekend, a do mnie przyjechał umówiony kolega kierowca poznany w Dover. Wpadł z żoną, dzieciakami i swoim znajomym, więc wszystkie dzieci miały zabawę, żony zajmowały się swoimi sprawami (Bóg jeden wie, o czym one rozmawiają), a my mogliśmy na spokojnie porozmawiać. Darek, czyli kierowca TIR’a przedstawił mi swojego kolegę Jacka . Opowiadałem im o mojej przygodzie i nie długo musiałem czekać na wypowiedź Jacka na ten temat. Jak się okazało jest on właścicielem jednej z polskich hurtowni budowlanych w Londynie. Opowiedział mi o cenach, jakie u niego mogę dostać za te same materiały, po które sam jechałem prawie 2000 km. Powiem szczerze, gdybym wiedział o tym wcześniej nie ruszyłbym się nawet z Londynu.

Od tej pory zawsze, kiedy czegoś potrzebuję korzystam z ofert polskich hurtowni Budowlanych w Londynie i mam nadzieję że nigdy nie przyjdzie mi do głowy kolejny głupi pomysł podróżowania do Polski w poszukiwaniu tanich materiałów budowlanych.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here